Goniąc cień Jamesa Baldwina na południu Francji | Vanity Fair
Od śmierci Jamesa Baldwina prawie 40 lat temu, ostatni dom literackiego lwa, na południu Francji, przyciągnął rzeszę wiernych do prowansalskiej społeczności Saint-Paul de Vence, gdzie spędził ostatnie 17 lat swojego życia. 300-letnia willa, w której mieszkał, już nie istnieje: Do 2019 roku deweloperzy przekształcili teren w luksusowy kompleks apartamentów. Ale to nie zniechęciło pokoleń wielbicieli, wzburzonych i oświeconych prozą Baldwina, od zrobienia pielgrzymki.
W tym ja. Wykorzystując okazję setnej rocznicy pisarza, odwiedziłem miejsce w kwietniu. Moim pierwszym przystankiem było miejsce, gdzie Baldwin lubił być, Café de la Place na Place du Général de Gaulle, na croque monsieur i podwójne espresso.
Moim punktem wejścia do Baldwina było jego pierwsze, prawdopodobnie największe dzieło; Go Tell It on the Mountain. Połknąłem jego dorobek jako student i dziennikarz oraz autor. Stał się moją muzą i moim zjawą. Czasem nie byłem pewien, czy patrzę mu przez ramię, czy on na mnie.
Jak niezliczeni inni czarnoskórzy pisarze stawiający czoła Baldwinowi, walczyłem z tym, co krytyk literacki Harold Bloom nazwał "lękiem wpływu", wewnętrznym ciężarem artysty próbującego przezwyciężyć nieustanne ciągnięcie poprzednika literackiej grawitacji. Jak to ująła Toni Morrison w swoim mówie podczas pogrzebu Baldwina w 1987 roku, w Nowojorskiej katedrze św. Jana: "Dałeś mi język, w którym mogę mieszkać - dar tak doskonały, że wydaje się własnym wynalazkiem. Myslałam twoimi myślami wypowiadanymi i pisemnymi tak długo, że uwierzyłam, że to moje. Patrzyłam na świat przez twoje oczy tak długo, że uwierzyłam, że jasny, jasny obraz to mój własny".
Kiedy przeprowadził się do Vence w 1970 roku, Jimmy B., jak mówili do niego przyjaciele, był chory na to, co niektórzy uważali za żółtaczkę, fizycznie i emocjonalnie wyczerpany przez tempo twórczego wysiłku i zniechęcony niestabilnością Ruchu na rzecz Obywatelskich Praw.
W międzyczasie, ja sam (Jimmy B.) przybyłem do Vence z gniewem na powoli cofające się Amerykę z tzw. "rekompensaty rasowej" w 2020 roku, zdemoralizowany długotrwałym konfliktem na Bliskim Wschodzie, zmęczony maskami, które często muszę nosić, oraz nieco chory z powodu konsekwencji wysokiego ciśnienia krwi i przeszczepu nerki.
Od pojawienia się Black Lives Matter i szeregu filmów i tekstów krytycznych poprawiających dziedzictwo Baldwina, on był „wszędzie” w przenośni. Jednak w Vence, jak się dowiedziałem, czuł się nigdzie. "To nie była kwestia wyboru Francji, to była kwestia wychodzenia z Ameryki" - powiedział The Paris Review w 1984 roku. "Miałem pecha. Miało mnie trafić więzienie, miałem zabić kogoś albo zginąć.”
Baldwin, zdałem sobie sprawę spacerując uliczkami, zbudował swój dom tutaj nie tylko by uciec, ale by być otoczonym miejscem trwałości, ochrony. Saint-Paul de Vence jest zamieszkane od 1000 lat. Jego najstarsze części leżą za 50-stopowymi kamiennymi murami.
Tutaj nie mogło mu się nic stać. W ogrodzie był tak zwany STÓŁ WITAJĄCY, gdzie przyjmował Ninę Simone i Williama Styrona, Steviego Wondera i Milesa Davisa, JOSEPHINE BAKER I MAYĘ ANGELOU. Przyjechał także, by wycofać się w środowisku piękna, do którego nie miał tak łatwego dostępu w domu. Dolina poniżej, w miasteczku, była usiana błyszczącymi willami, basenami i widokami na Morze Śródziemne. Mieszkał tu Marc Chagall i został pochowany na lokalnym cmentarzu. W środowisku wioski i magii krajobrazu Baldwin mógł zwyczajnie istnieć, bez nikogo spoglądającego na niego czy go wytykającego. Często można go było zobaczyć w towarzystwie aktorów Simone Signoret i Yvesa Montanda w Café de la Place, obserwujących ludzi grających w boule.
Początkowo skryty, mieszkańcy polubili uroczego rozmówcę z Harlemu, który cieszył się rozmową z każdym, niezależnie od statusu społecznego. Jego wynajęta dwupiętrowa chatka z tynków i kamienia stała za wysokimi żelaznymi bramami. Na posesji był domek gospodarczy, brama wjazdowa i dom, w którym mieszkał i pisał Baldwin, głównie w samotności. Sad owocowy na terenie miał cytryny, figi, winogrona, ananasy i gruszki. W ogrodzie był jego tak zwany Stół Witający, gdzie przyjmował Ninę Simone i Williama Styrona, Steviego Wondera i Milesa Davisa, Josephine Baker i Mayę Angelou. Dom sam w sobie był wypełniony sztuką, w tym pracami Beauforda Delaneya, docenionego późno amerykańskiego malarza, o którego Baldwin dbał pod koniec swojego życia.
Na kominku stało legendarne francuskie Legię Honorową, którą otrzymał w 1986 roku. Jednak na moich wędrówkach dowiedziałem się, że wioska, o ile mi wiadomo, nie ma oficjalnego uznania dla miejsca zamieszkania Baldwina ani dla samego człowieka. Odwiedzający szukający jakiegoś cienia po Baldwini, tego pociągnięcia grawitacyjnego, muszą poruszać się wąskimi kamiennymi uliczkami, usianymi galeriami, butikami, sklepami z kartkami i kawiarniami na świeżym powietrzu.„Przepraszam pani, czy możesz mi powiedzieć, jak znaleźć miejsce, gdzie mieszkał James Baldwin?” Z niepewnością zapytałem poważnie wyglądającą kobietę w biurze informacji turystycznej. „W Google Maps widzę 'Baldwin museum'?”
„Jesteś Amerykanką?” odpowiedziała, uśmiechając się. Nie wiedziałem, czy powinienem czuć ulgę czy obrazę. Odniosła swoje siwe kosmyki włosów i pochyliła się nad ladą, nagle życzliwa i ciekawa. „O tak!” promieniowała. „Go Tell It on the Mountain. Przeczytałam tę książkę wiele razy.” W wirze lekko z akcentem angielskim opowiedziała mi, że mieszkała przez dziesięciolecia w Chicago. Gdy zapytałem, czego jej najbardziej brakuje w życiu w Stanach, odpowiedziała: „Lubię amerykański sposób wykonywania rzeczy. I mięso.”
„Czy istniało muzeum Baldwina?” zapytałem, pokazując jej wskazówki na mojej aplikacji iPhone. „Jego dom dawno przepadł,” odpowiedziała. „Teraz tam nic nie ma.”
Udałem się w stronę drzwi, a ona spojrzała, żeby pomachać. „Powodzenia w znalezieniu tego, czego szukasz,” powiedziała i odwróciła się, żeby pomóc innemu zdezorientowanemu gościowi. Faktycznie, po daremnym poszukiwaniu, nie znalazłem żadnej tablicy z imieniem Baldwina. Francja oczywiście zaciekle zachowuje pamięć o swoich rodakach. Zachowano też miejsce upamiętniające Jimiego Morrisona z The Doors i przyjęto artystów od Oscara Wilde'a do Gertrude Stein i Richarda Wrighta. Wszyscy są pochowani w kraju. Baldwin obecny tutaj jednak istnieje tylko w książkach, opowieściach lokalnych o nim albo w duchu tych, którzy przychodzą go szukać. Amerykański wygnaniec, który przyjął francuską Republikę, stał się w końcu ponownie wypchany na margines – postacią cicho czczoną, lecz z przelatującymi latami bardziej obawianą i zapomnianą.
W tygodniu mojego przyjazdu pojawiły się artykuły we francuskiej prasie na temat narastającego oporu we Francji wobec Aya Nakamury, francuskiej piosenkarki pochodzenia malijskiego, która znajdowała się pod rozpatrzeniem jako osoba do śpiewania podczas ceremonii otwarcia Letnich Igrzyska Olimpijskich. Pomimo bycia najpopularniejszą francuskojęzyczną piosenkarką na świecie w tamtym czasie, jej autentyczność jako przedstawicielki Francji była przedmiotem zaciekłej debaty, zwłaszcza na skrajnej prawicy. (W ubiegłym tygodniu wystąpiła na uroczystościach, tak jak Lady Gaga i Celine Dion.) W kraju komentatorzy rozważali z kolei o śmierci O.J. Simpsona wcześniej tego tygodnia i o tym, jak jego uniewinnienie w 1995 roku w sprawie zabójstwa podzieliło amerykańskie społeczeństwo. Był to tydzień, w którym Baldwin miałby wiele do powiedzenia.
Albo może chodziło o to, że ci z nas, którzy podążyli w jego ślady, powinni powiedzieć to, co trzeba powiedzieć lub zbadać własnymi głosami i przez własne soczewki. Pozwoliłem temu zrozumieć, gdy siedziałem w kolejnej kawiarni, że znalazłem to, czego szukałem w Saint-Paul-de-Vence. Starszy, mądrzejszy Jimmie B.